26.10.09

Czekajac na przyplyw







Wschodnie wybrzeze Zanzibaru slynie z pieknych, piaszczystych plaz. Obojetnie gdzie sie nie pojedzie, tam turkusowa woda, snieznobialy piasek i palmy kokosowe. My wybralismy sie do wioski o fantastycznej nazwie Bwejuu.
Podroz przez wyspe minela bardzo sprawnie. Tym razem trafilismy na “dalla dalla” w wersji rastafariansko- przewiewnej. Po dotarciu na miejsce zalokowalismy sie w naszym domku na plazy i… czekalismy na wode. Trafilismy na troche pechowa pore jezeli chodzi o przyplyw. Otoz woda “uciekala” z plazy w godzinach 11.00-16.30 (nie przeszkadzalo to jednak smazyc sie na sloncu, chlodzic mozna sie pod prysznicem :).
Wieczorem spotkala nas niespodzianka. Wybralsimy sie na kolacje do miejscowej, arabskiej knajpy. Po jedzeniu, gdy juz mielismy sie zbierac, zagadal nas wlasciciel, Omanczyk. Gdy dowiedzial sie, ze jestesmy z Polski, odpowiedzial nam calkiem przyzwoita polsczyzna “to fajnie, bo ja studiowalem w Polsce”. Rashid (dla przyjaciol Rysiek) studiowal na krakowskiej Politechnice. Rozmawialismy jeszcze (po polsku!) dwie godziny o Polsce, Omanie I Tanzanii. Rewelacja!
Nastpenego dnia wypozyczylismy rowery i poszukiwalismy (bez skutku) glebszej wody. Wieczorna kapiel jednak rekonpensowala wszystko. Woda w Oceanie Indyjskim jest niebiansko ciepla.
Wczoraj powrocilismy juz do Dar Es Salaam. Dzis byl czas na ostatnie ankiety, pakowanie i teraz czekamy na odlot (45 minut po polnocy).
Z Polski uzupelnimy bloga o pelna galerie zdjec i dluzsze przemyslenia. Tutaj w Afryce ciezko bylo nam wysiedziec przed komputerem.

22.10.09

Pole pole *




Jestesmy jeszcze w Stone Town. Postanowilismy sie nie spieszyc i na plaze w Bwejuu pojechac jutro z samego rana.
Nasza wyprawa na farme przypraw udala sie znakomicie. Moglismy zobaczyc, jak rosna przyprawy, ktore w Polsce znamy tylko z torebki: cynanom, kardamom, pieprz i wanilia :) i cala reszta.

* to znaczy spokojnie spokojnie w jezyku Swahili. Brak pospiechu to glowna dewiza miejscowych. Czesto, gdy zmierzamy gdzies pospiesznym krokiem, autochtoni wolaja do nas z usmiechem “no hurry in Africa”

21.10.09

W krainie gozdzikow

Dotarlismy na Zanzibar. Wczorajsza podroz byla szalona. Najpierw osiem godzin w pedzacym autobusie. Potem dwadziescia minut w przeciskajacej sie przez miasto taksowce. Wreszcie dwie godziny w sunacym po falach oceanu wodolocie. Kasia dostala mega choroby morskiej, jak 75 proc. podroznych :]. O zmroku dotarlismy jednak na wyspe.
Zanzibar wyglada bajkowo. Niestety nasza karta pamieci w aparacie zlapala wirusa :( i nie mozemy sie widokami poki co podzielic. Zdjecia sa, ale nie mozemy ich otworzyc. Sprobujemy chyba to naprawic dopiero w Polsce.
Dzis zwiedzilismy palac sultana, dawny targ niewolnikow, port. Z wielka przyjemnoscia gubilismy sie co chwile w kretych uliczkach Stone Town.
Jutro jedziemy na wschod (tam musi byc jakas cywilzacja :). Dolaczylismy sie do grupy Mzungow i bedziemy zwiedzac uprawy przypraw (wanilia, gozdziki, cynamon, etc.). Potem logujemy sie na plaze pod palmy kokosowe. W zaleznosci od tego czy na wschodzie bedzie jednak jakas cywilizacja (internet :), nastepnego posta opublikujemy w piatek lub dopiero w poniedzialek.

19.10.09

Spacer wsrod kawy i bananow


Po dwoch dniach biegania za ankietami, dzis mielismy dzien dla siebie. Razem z naszym przewodnikiem Williamem udalismy na trekking u podnozy Kilimandzaro. Przede wszystkim (co najwazniejsze dla Adasia) przemierzyslismy pola, na ktorych uprawia sie kawe, a takze banany, maniok i cala reszte. W regionie Kilimandzaro znajduja sie bardzo zyzne gleby pochodzenia wulkanicznego, dlatego tez mozna uprawiac wszystko na raz.

Ponadto udalismy sie na punkt widokowy, z ktorego moglismy podziwiac wspaniala panorame Kilimandzaro i okolicznych szczytow (Kasia robila zdjecie za zdjeciem, marzac o tym, ze kiedys i jej sie uda wdrapac na dach Afryki - przedtem jednak musi napasc na bank, blizej o tym pomysle w nastepnym poscie).

Jutro mamy juz nadzieje dotrzec na Zanzibar. O pieknych plazach i zlotym piasku napiszemy w srode.

17.10.09

Snieg jeszcze jest (na Kili)







Wreszcie udalo nam sie zobaczyc (przez chwile) Kilimandzaro. Widok byl po prostu niesamowity! Jaka szkoda, ze nie mozemy go zdobyc. Ale czasu juz nie mamy za wiele - naukowcy oszacowali, ze do 2020 roku snieg na Kilimandzaro stopnieje calkowicie w wyniku globalnego ocieplenia. Niestety pogoda sie zepsula (troche pada i jest pochmurno) i nasz trekking po okolicznych wioskach musimy odlozyc do poniedzialku. Mamy nadzieje, ze warunki pogodowe okaza sie bardziej sprzyjajace.
Ankiety ida nam bardzo dobrze, calkiem sporo tu Mzungow. Jak zwykle czatujemy na nich pod hotelami, kawiarniami. Moze dzis wybierzemy sie na rondo (jak w Mwanzie) :)
Sniadania natomiast jemy w bardzo przytulnej kawiarence tuz przy naszym hotelu. Egzotycznie: nalesnik z ananasem, kawa spod Kilimandzaro, miejscowa gazetka, a obok stolika drzewo bananowca (ta rozowa plamka na zdjeciu to kwiat bananowca).

15.10.09

U stop Kilimandzaro (chyba)


Dotarlismy dzis do Moshi. Pierwsze wrazenia sa mega pozytywne. Ulice, chodniki i skrzyzowania jakies bardziej obszerne. Jest porzadny dworzec autobusowy (zamiast klepiska). Ceny znowu sa nizsze :] Mamy fajny taras wychodzacy na ruchliwa ulice. To dobry punkt do robienia zdjec.
W Moshi najwazniejsze sa jednak dwie sprawy: Kilimandzaro i kawa. Dla mnie (Adasia) kolejnosc moze byc nawet odwrotna, to jest: kawa i Kilimandzaro. Miejscowe kawiarnie wedlug Ksiegi (Lonely Planet dla niewtajemniczonych) uchodza za najlepsze w calej Tanzanii.
Wracajac do Kilimandzaro. Dlaczego w tytule jest "chyba"? Bo dzis chmury zaslaniaja caly masyw. Nie mniej jednak to wlasnie w Moshi poczatek biora wyprawy na "dach Afryki". Zodobycie Kili to spory wydatek: dzien przebywania w parku narodowym to koszt 60 zielonych (sic!). Doliczcie jeszcze przewodnika, oplaty za kemping, zarcie (ugh!). Dlatego tez my (studenci z Polski) wybierzemy sie na trekking po okolicznych wioskach... i plantacjach kawy. Przewodnika w gory juz zaklepalismy, idziemy w sobote. Jutro ankiety!

Karibu Arusha!!



W poniedzialek rano wyruszylismy w dalsza podroz. Naszym celem byla polozona u stop Mt Meru*, Arusha. Ksiadz Janusz podwiozl nas do Tinde, skad mielismy zlapac bezposredni autobus. Nie mielismy jednak pewnosci, czy nam sie to uda, poniewaz czesto busy sa juz tutaj zapelnione (wyruszaja z Mwanzy nad jeziorem Wiktorii). Na szczescie okazalo sie, ze w AM Coach sa jeszcze wolne miejsce. I to byl dopiero poczatek naszej przygody. Kierowca jechal bardzo szybko (nie zatrzymywal sie nawet na “lezacych policjantach”). Skutek byl taki, ze obilam sobie (ja, Kasia) lokiec, a Adas kosc ogonowa. Ale to nie koniec. Po pewnym czasie skonczyl sie alfalt i musielismy jechac po drodze gruntowej. W naszym AM Coach nie domykaly sie okna, kurz z drogi unosil sie wszedzie. Jak wysiadalismy w Arushy bylismy tak brudni, ze nawet nagianiacze sie nad nami litowali. A naganiaczy w tym miescie jest sporo. Szczerze mowiac troche sie tego obawialismy, poniewaz rzeczytalismy w przewodniku, ze Arusha jest pod tym wzgledem najgorsza w calej Tanzanii. Ale na szczescie nie zostalismy przez nich pozarci i po chwili bylismy juz w hotelu.
We wtorek rozpoczelismy zwiedzanie miasta. Arusha okazala sie bardzo zielona i porownaniu do Dar es Salaam czy Mwanzy calkiem nowoczesna. Sa tu nawet korki,i chodniki co gdzie indziej sie nie zdarzalo. Bardzo duzo tu bialych, ktorzy przyjezdzaja glowie na safarii, lub zeby wejsc na popularne Kilimadzaro. Mzungi oznaczaja pieniadze. Nie mozna przejsc spokojnie przez miasto, zeby nie zostac zaczepionym przez ulicznych sprzedawcow lub przewodnikow. Poczatkowo odpowiadalismy spokojnie, ze nie mamy pieniedzy, czasu, itd, ale po jakims czasie skonczyla nam sie cierpliwosc. Teraz niemal biegamy po Arushy, nie zwracajac na nikogo uwagi. Ale to jedyny sposob na przezycie. Ceny tez sa tutaj “turystyczne”: na przyklad w Mwanzie za plyte CD placilismy 5 000 szylingow tanzanskich a w Arushy za taki sam towar sprzedawcy chca 5 razy tyle. Ale i tak kazdy utrzymuje, ze jego ceny sa najnizsze – “swahili price”, jak mowia.
Pierwsze miejsce, do ktorego sie udalismy byl miejscowy targ, po ktorym (jakze moglo byc tutaj inaczej) oprowadzal nas przewodnik. Dzieki temu bylismy jednak stosunkowo bezpieczni. Przewodnik wszystkich znal i moglismy robic zdjec do woli :)

* Mt Meru to wygasly wulkan, jego ostatnia erupcja miala miejsce w 1910 roku.

13.10.09

Weekend na misji



W sobote tuz przed zmierzchem dotralismy na misje w Bugisi. Z przystanku odebral nas ks. Janusz, sami bysmy nie trafili bo kosciol polozony z dala od wiekszych zabudowan.
Okazalo sie, ze pracuje tam jeszcze wolontariuszka z Polski (Jola), ktora jest doktorem matematyki i uczy tego przedmiotu w pobliskiej szkole sredniej. Drugim ksiedzem na misji jest father Amal z Indii.
Bylo cudownie! Wymienilismy doswiadczenia zwiazane z podroza, dowiedzielismy sie wiele o funkcjonowaniu misji i pracy tutaj. Stacje misyjne polozone sa w promieniu kilkudziesieciu kilometrow od siedziby misji. Kazdej niedzieli jeden z ksiezy wizytuje jedna stacje, a drugi odprawia msze na miejscu. Tak wiec w niektorych wioskach msza swieta jest co 2 miesiace, a czasami nie ma jej i dluzej (do czesci nie mozna dotrzec w porze deszczowej nawet samochodem terenowym). W poszczegolnych stacjach nabozenstwa (np. pogrzeby) odprawiaja swieccy katecheci.
W niedziele pojechalismy na taka wizyte razem z ksiedzem Amalem. Droga byla ciezka i wyboista. Po godzinie jazdy dotarlismy do malego, skromnego kosciolka. Widac bylo, ze miejscowym (glownie rolnikom) bardzo dokucza pora sucha. Jedna z dziewczynek po wyjsciu z mszy zemdlala z glodu. Nie mniej jednak ksiadz (a wraz z nim i my) zostalismy zaproszeni przez jedna z gospodyn na obiad. Zetaw tradycyjny - “wali na kuku” (ryz z kurczakiem) oraz telewizor z kanalem sportowym.
Na terenie samej misji oprocz kosciola znajduje sie przychodnia (wkrotce moze przeksztalcic sie z szpital), szkola podstawowa, szkola zawodowa dla dziewczat (gastronomia I krawiectwo). Wszystko funkcjonuje doskonale dzieki poswieceniu pracujacych tu siostr z Irlandii. Szpital zarabia sam na siebie. To jest wazne, gdyz pracownicy misji zdaja sobie sprawe ze oni “nie dlugo sie skoncza” i dobrze by bylo, zeby miejscowi mogli pozniej korzystac z tych zabudowan. Duzym problemem na misji jest brak wody, dlatego ksiadz Janusz buduje coraz to nowe zbiorniki, w ktorych gromadzona jest dzeszczowka.
Jola pracuje w sasiedniej szkole sredniej Don Bosco prowadzonej przez Salezjanow. Dowiedzielismy sie wszystkie przedmioty w kazdej szkole sredniej w Tanzanii prowadzonesa w jezyku angielskim. Poziom matematyki jest natomiast absurdalnie wysoki. W programie znajduja sie macierze, rachunek rozniczkowy itp. Kosmos.
Najcenniejsce bylo jednak nie to czego sie dowiedzielismy, ale atmosfera ktora moglismy tutaj poczuc. Wszyscy pracujacy tam ludzie obdarzeni sa niesamowitym cieplem i poczuciem humoru. Dodatkowo z ksiedzem Januszem Adas mogl wyczeprujaco nagadac sie o pilce noznej.

9.10.09

Bye bye Mwanza



Dzisiaj zegnamy sie z Mwanza. O 12 mamy autobus do Shinyangi. Spedzilismy tutaj ponad dwa tygodnie. Byl to dla nas bardzo owocny okres, ale tez z wielka checia zobaczymy inne zakatki polnocnej Tanzanii. Zdazylismy sie zaprzyjaznic z wieloma ludzmi, mamy juz tutaj ulubiona restauracje i kawiarnie. Czesto podrozujac z miejsca na miejsce jestesmy jeszcze bardziej zabiegani niz w domu. Tymczasem pozostajac w Mwaznie troche dluzej moglismy poczuc wyjatowy klimat tego miejsca.
Mamy nadzieje, ze w poniedzialek lub wtorek (juz w Arushy) znajdziemy lepsza kawiarenke internetowa i uda sie wgrac zdjecia.

8.10.09

Afryka na wesolo


Sroda byla bardzo udana pod wzgledem liczby zrobionych ankiet. Znalezlismy sobie przestronne zacienione miejsce w centrum miasta, z ktorego moglismy obserowowac, co sie dzieje dookola na ulicy. Do tej pory, nie chcac byc za bardzo widocznym z badaniem, glownie spacerowalismy po miescie. Bylo to jednak dosc meczace, biorac pod uwage tutejszy klimat. Poznalismy tez wczoraj polskiego misjonarza pracujacego w Schinyandze (polozonej na poludnie od Mwanzy). Umowilismy sie, ze pojedziemy go odwiedzic w weekend. Z pewnoscia bedziemy mieli okazje uczestniczyc w prawdziwej afrykanskiej mszy. Juz nie mozemy sie doczekac! Okazuje sie, ze kwestionariusze to niesamowity sposob na poznawanie nowych ludzi – na poczatku wyprawy Jos, teraz ksiadz – Polak.
Po poludniu udalismy sie do Sangeremy, gdzie pracuja nasi znajomi studenci medycyny. Dowiedzielismy sie wiele o funkcjonowaniu szpitala i bardzo milo spedzilismy czas.

Dzisiaj odpoczywany, wiec zamiast relacji bedzie Afryka na wesolo:
Roznice pomiedzy polskim a tanzanskim autobusem? Polski ucieka, a tanzanski zawsze na ciebie poczeka, ewentualnie podjedzie i zatrzyma sie pod samym nosem.
W tanzanskim autobusie zawsze znajdzie sie dla ciebie miejsce. Dzis na przyklad kierowca prawie siedzial na kolanach swojej pasazerki.
Szukanie taksowki to tez niezla frajda. Taksowkarze wyrywaja sobie klientow z rak. Dlatego tez czasem znalezienie transportu moze troche potrwac (do konca bojki)
Do Mwanzy przyjezdza stosunkowo malo turystow. Jesli jakis pojawi sie w miescie, my dowiadujemy sie o tym pierwsi i dajemy mu ankiete do wypelnienia. Czaimy sie pod restauracja, wbiegamy pod samochod, zeby go zlapac na drugim koncu ulicy. Mamy juz w tym niezla wprawe.
Na poczatku przyszlego tygodnia przenosimy sie do Aruszy, gdzie turystow jest znacznie wiecej.

7.10.09

Obiad u Aquino




W poniedzialek odbylismy nasza pierwsza wizyte w prawdziwym afrykanskim domu. Zaprosil nas zaprzyjazniony manager, o ktorym juz wspominalismy. Nazywa sie Aquino, (od miasta z ktorego pochodzi sw. Tomasz), ma zone i trzy corki. Jego miesieczna pensja to tylko 220 tysiecy szylingow (ok. 500 zl). Wystarcza to jednak na wynajecie mieszkania, oplacenie przedszkola corek i ogolne utrzymanie. Dodaktowo nasz przyjaciel rozpoczal budowe wlasnego domu i oplaca szkole srednia swojego najmlodszego brata. Wizyta byla bardzo mila. Kasia zaraz po przekroczeniu progu dostala na rece malego niemowlaka (coreczke sasiadow). Pozostale dzieci rowniez szybko obskoczyly Mzungow skromnie wypatrujac prezentow. W telewizorze wlaczono nam miejscowy gospel (tutaj ciekawostka – teraz w Tanzanii muzyke sie slucha i oglada jednoczesnie; kupienie zwyklego CD to trudna sztuka; szeroko dostepne sa natomiast DVD I VCD). Po chwili na stole pojawil sie obiad. Rozne miejscowe specjaly i… woda niewiadomego pochodzenia. Nie moglismy jej jendak odmowic. Na szczescie przyplacilismy to tylko lekka biegunka nastepnego poranka. Warunki w jakich zyje przecietny mieszkaniec Mwazny sa dla przecietego Europejczyka bardzo skromne, jednakze miejscowi wydaja sie zadowoleni, a nawet dumni ze swojego dobytku. Mamy nadzieje, ze to nie byla nasza ostatnia wizyta tego rodzaju.We wtorek odwiedzilismy, polozone pod miastem, muzeum Sukuma (naliczniejszego plemienia Tanzanii). Byl to rodzaj wioski – skansenu. Dodatkowym plusem byl przewodnik w jezyku angielskim. Weszlismy do chaty szamana, pogralismy na bebnach – fajnie bylo. Z pola badawczego. Zalatwilismy sobie tlumaczenie ankiety na swahlili. Teraz, gdy ankietowany miejscowy ma watpliwosci, czy dobrze zrozumial pytanie – pokazujemy mu wersje w jego jezyku. Dzis odbieramy nasz sprzet pomiarowy. Noc spedzimy w Sangeremie u Holendrow.

5.10.09

Zaczarowany prezydent



Witamy po dwudniowej przerwie w postach. W Musomie byla bardzo fajna kawiarenka, ale niestety cala sobote nie bylo tam pradu. My jednak nie nudzilismy sie. Odkrywalismy zakatki tego rybackiego miasteczka na wlasna reke. Nie mielsmy mapy miasta, wiec chodzilismy na czuja. Planowalismy przedostac sie na oddalona o 12 km wyspe Lukuba, ale gdy zobaczylismy stan lodki, ktora mielismy poplynac, odeszla nam ochota. Zamiast tego wyruszylismy na miejscowy targ. Wreszcie udalo nam sie kupic pyszne, dojrzale i niedrogie mango. Pobilismy rowniez rekord najtanszego posilku. W knajpie "Mama Mwanga" zdjedlismy po "chipsi maya" (omlet z frytkami) i szaszlyku z grilla za 3800 szylingow (czyli ok. 3,8 zl za osobe).
Hotel w ktorym nocowalismy rowniez nie uszczuplil znacznie naszego budzetu. Za pokoj zaplacilismy 12000 szylingow (ok 25 zl), a w cenie bylo jeszcze sniadanie. A pokoik, a w zasadzie mini segment, byl cudowny. Taras wychodzil wprost na jezioro Wiktorii i pobliska plaze.
W niedziele rano juz wrocilismy do Mwanzy. Jeszcze jedna uwaga o drogach w Tanzanii. Bardzo duzo osob jezdzi po szosie rowerami. Sa bardzo odwazni. Droga jest bardzo waska i gdy samochody sie mijaja lub wyprzedzaja oni musza zjechac na pobocze. Kierowca kazdorazowo (srednio raz na dwie minuty) ostrzega ich klaksonem.
W Mwanzie swieto, poniewal w odwiedziny przyjechal prezydent, premier i cala swita. Niestety podczas uroczystosci glowa panstwa zmedlala. Niektorzy uwazaja, ze zostal zaczarowany przez szamanow partii opozycyjnej. Nas nikt nie zaczarowal i moglismy robic nasze ankiety w Christmas Tree Hotel 2.
Kasia spalila sobie nosek i sie martwi, ze sie nie rowno opali.

2.10.09

Musoma




Musoma to niewielkie miasteczko nad jeziorem Wiktorii, ok 150 km na polnocny wschod od Mwanzy. Biali turysci rzadko tu zagladaja, a szkoda - niskie zabudowania, male sklepiki tworza niesamowity klimat. Niestety mozemu zostac tu tylko dwa dni. W niedziele musimy byc juz z powrotem w Mwanzie. Manager naszego hostelu obiecal nam pomoc w badaniach, ktore bedziemy przeprowadzac w Hotelu Christmas Tree 2 po drugiej stronie miasta.
Sama podroz dostarczyla nam niesamowitych wrazen. Przez pewien czas jechalismy wzdluz granicy Parku Narodowego Serengeti, moglismy poczuc przedsmak safarii - rozlozyste akacjowce gorujace nad wyzyna, ciagle zielone pomimo panujacej tu pory suchej. Po raz pierwszy obserowalismy tez dzikie afrykanskie zwierzeta. Po szosie ochoczo chasaly pawiany, nic sobie nie robiac z nadjezdzajcego autobusu.
Cudownie sie podrozowalo, gdy w radio leciala rytmiczna muzyka. Troche gorzej bylo, gdy odpalono film - tanzanski horror. Jego fabula krecila sie wokol kobiety - wampira, ktora omamila pewnego przystojnego mlodzienca. Duzo sztucznej krwi, spalonych cial i wrzaskow nie z tej ziemi. Ciekawe, ze w dalekobieznych autobusach w krajach rozwijajacych sie czesto puszczane sa horrory i thillery - w Egipcie "Pila 3", a w Iranie miejscowa produkcja "Four fingers". Wszystko w trosce o dobre samopoczucie podrozujacych.
Co do spodnic - pomysle nad otworzeniem biznesu :)

1.10.09

Mzungu z Polski


Tak wlasnie teraz sie przedstawiamy. Mzungu, czyli poblazliwe (ale czasem i pogardliwe) okreslenie na bialego, slyszymy czesto z ust naszych towarzyszy podrozy lokalnymi srodkami transportu. Najwiecej zabawy jest jak Mzungu sie targuje i nie chce placic za przejazd wiecej niz miejscowy. Wczoraj jednak przesadzilismy. Podrozowalismy razem z Josem do szpitala w Sangarema. Po opuszczeniu promu chcielismy zlapac minibus (tzw. dalla dalla), ale to minibus zlapal nas. Nasz zaprzyjazniony Holender uslyszal cene 500 szylingow (1,20 zl) i wepchnieto nas do ruszajacego pojazdu. Gdy przyszlo zaplacic za nasza trojke Jos wreczyl 5000 szylingow i zostawil wyciagnieta reke po rzeszte. Nie doczekal sie. Zaczelismy robic rwetes, krzywo patrzec, a trzymajacy kase chlopak tylko bezczelnie sie usmiechal (wtedy myslelismy, ze bezczelnie). Wysiadajac powiedzielismy, ze to skandal i wcale nam sie w Tanzanii nie podoba.
Gdy dotarlismy do szpitala okazalo sie, ze za przejazd wcale nie przeplacilismy (moze to kosztowac nawet 2000 szylingow za osobe), a chlopak usmiechal sie nie tyle bezczelnie, co bezradnie. My wyszlismy na zlych Mzungu.
W szpitalu poznalismy pracujace juz tam holenderskie studentki medycyny i szybko zainstowalismy nasz przyrzad pomiarowy w ich przydomowym ogrodku (juppi). Gdy bedziemy odbierac przyrzad w przyszla srode mamy zostac tam na noc. Bedzie europejska impreza na czarnym ladzie.
Wrocilismy do Mwanzy juz bez Josa, ale i bez problemow. Trzeba jednak dodac, ze przejazdzka, po drodze grutnowej (pieknie wyrzezbionej w tropikalnym czerwonoziemie) w rozpedzonym (do 100 km/h) “dalla dalla” przypomina zjazd w kolejce gorskiej lub w bobslejowej rynnie. Przynajmniej tak wydaje sie Adasiowi, choc bobslejem nigdy nie jechal. Kasi, podroz w zapchanym ludzmi pojedzie, kojarzy sie natomiast z metrem. I tu i tam trudno zobaczyc trase przejazdu.
Wieczorem kolejny obfity i fantastycznie tani posilek oraz… Liga Mistrzow. W hotelowej kawiarence sa dwa telewizory na ktorych mozna ogladac dwa rozne, rownolegle rozgrywane mecze. Miejscowi zastanawiaja sie komu kibicuje Mzungu. Oni kibucuja Chealsea, Arsenalowi i innym druzynom, w ktorych wiodace role odgrywaja Afrykanczycy.
Tak wygladala sroda. W czwartek raczej odpoczywalismy w hotelu. Rano niespodziewanie obudzila nas kontrola urzedniczek imigracyjnych. Chcialy zapytac jak sie czujemy i sprawdzily nasze wizy. Interesujaca kontrola.
Jutro jedziemy do Musomy, innej miejscowosci nad Jez. Wiktorii, aby zrobic kolejne ankiety. Moze tam uda nam sie zaladowac na bloga jakies zdjecia.
Fajnie czyta sie Wasze komentarze. Dzieki. Spodnic wszystkim nie przywieziemy, ale o upominki sie postaramy, aby nikt nie czul sie pokrzywdzony. Pa!